Komentarze: 1
chwila pogody
odbita w schnącej kałuży
niepewność nieba
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 | 02 |
03 | 04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 |
10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 |
17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 |
24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 |
chwila pogody
odbita w schnącej kałuży
niepewność nieba
Dzień blady, w powietrzu pył. Lato uchodzi z topoli.
W gałęziach odradzają się szpaki, zawsze młode, świeże,
szczebiotliwe i na swój sposób doskonałe, jak dzieci
które co roku, w miejskim parku, po raz pierwszy
zbierają żołędzie i zadają wciąż te same pytania.
A właściwie zbyt hałaśliwe, zbyt bezczelne
jak cuchnący piwem zachodni turyści,
wstępujący ze śpiewem po kamiennych schodkach
na Świętą Grabarkę, a później do cerkiewki
z jednym Ukrzyżowanym i zastępami Ojców,
gdzie można kupić świece, które skwierczą,
szeleści fartuch prowincjonalnej pomywaczki,
młodej, anemicznej i oddanej po stokroć.
Wrzesień, blady dzień, na drodze kurz, bolą oczy.
Wtedy się pojawiasz.
PS. Miałam nie pisać wierszynów, ale mnie tak naszło dzisiaj cóś...
A Popielatka mnie ugościła, nie mogę powiedzieć, że nie...
Puszcza jest ciemna, grząska i wroga. Mieszkańcy walczą o pokarm i są pożerani niemal równocześnie. Tylko najstarsze wiązy mają dość siły oprzeć się grafiozie - grzybowej chorobie roznoszonej przez korniki. Pasożyt wrasta w drewno. Wiązy się bronią, ale ich strategia jest śmiertelnie niebezpieczna dla nich samych. Lepka, grzybobójcza ciecz zatyka naczynia. Schną w letnim deszczu z braku wody.
trzysta metrów czy lat
kornik nie wie
w jakim zanurza się wiązie
Hm. Obiecałam Dzie Wuszce ucałować żubra, ale cóż - spotkałam jedynie bezdusznego byka, który dał się wypchać, a jego ciało straszy turystów w białowieskim muzeum.
:-)))
Bezwietrznie, Wóz, czyste niebo, i świerszcze, a nad Warszawą żółte zygzaki błyskawic i chmury raz po raz podświetlane jasnym, zimnym płomieniem. Burza wydaje się potężna i groźna. Może się uda, może ominie moje miasto, mój ogród, mój
Na rampie ogniki, zapach świec. Pewnego sierpniowego dnia, w dawnych barbarzyńskich czasach, kilka tysięcy mężczyzn - mieszkańców mojego miasta - upchano ciasno w bydlęcych wagonach. Odjechali domyślając się, że do Treblinki. Także tego, że kobietom i dzieciom zaoszczędzono podróży.
Siedzę na brzegu i jem drobne, czerwone porzeczki wprost z krzaka, który zwiesza się nad nurtem. Słońce jeszcze nisko, odbija się w wodzie. Pajęcze sieci zroszone i puste. Moczą się w rzece - ostatnio wezbrała. Złamany liść pałki wodnej porusza się rytmicznie jak wiosło. Z oddali chór pogodnych, kobiecych głosów - pewnie Siostry nie zamknęły drzwi do kaplicy. Jakiś ptak gwiżdże z wierzchołka jesionu. Wiewiórka się rozpędza i pod moimi kolanami zakopuje jakąż pestkę. Dotyka mnie ogonkiem, kilka razy :-)
kończy się lato
zapach dojrzałych jabłek
w sadzie sąsiadki
(w czwartą rocznicę blogowania)
;-D
„Matka, chodź!! Mateła mówi, żebyś już tak nie siedziała nad tą wodą, bo jeszcze wiersz napiszesz.”
Dałam fotkę, ale wyświetla się jakoś dziwnie rozciągnięta, nie mogę se poradzić z wklejeniem.
Od rana słońce, wilgoć, mydlany zapach ogórecznika. Pajęcze sieci moczą się w rzece, odwłoki ważek ociekają rosą. Plaża jest wysoka, wzdęta, upstrzona białymi piórami, szczątkami ścięgien i kości. Wody ubywa, płycizny zmieniają się w wyspy . Wczorajsze zamki kruszą się i zapadają w piasek. Odcięte od wody, dotknięte upałem szczeżuje jeszcze żyją, zaciskają muszle tak mocno, jakby siłą mięśni dało się zatrzymać życie.
Pomyślałam o kawie, kiedy przyszli ludzie, rozłożyli koce, grille. Brodziłam w piasku i mulistej zupie, rozebrana do rosołu, rozgrzana, jak wszyscy. A później zobaczyłam odciski swoich stóp. Obu.
(nie inspiratiku!)
sierpień na scenie
a tu jesień w przebraniu
kawki nad rżyskiem
*
(Witold Gombrowicz - Ferdydurke)
Byłem straszliwie zmęczony. O, byle tylko dostać się do Warszawy, uwolnić się od Zosi i zacząć żyć na nowo. Chciałem ją wyzyskać jedynie jako pretekst i pozór, aby ze względną dojrzałością oddalić się od kupy we dworze i dobrnąć do Warszawy, gdzie po pewnym czasie mógłbym już sam się urządzić. Ale póki co musiałem interesować się nią i w ogóle wieść tę rozmowę intymną dwojga ludzi, którzy znajdują w sobie rozkosz. A Zosia, jak się rzekło, ujęta moim uczuciem, coraz bardziej stawała się aktywna. A pupa, nieprawdopodobnie żarząca i wzbita na wysokość miliarda sześciennych kilometrów, pustoszyła dolinę świata. (...) Poza tym wysuwała i wystawiała te części ciała, które miała lepsze, gorsze chowała.
A ja musiałem patrzeć i spoglądać i udawać, że mię to bierze i brać to w sobie. A pupa strzelista i górna dominowała świat z bezbrzeżnych błękitów niebios i świetniała, jaśniała błyszczała i przypiekając, przypalając wysuszała trawy i zioła. A Zosia, ponieważ wiedziała że w miłości jest się szczęśliwym, była szczęśliwa i spozierała promiennym, jasnym wzrokiem i ja też musiałem spozierać.
Na madach wzdłuż wału - pachnąca rzeka chwastów. Płyną na wietrze żółtą falą i topią pola, miedze, zagony ziemniaków, rzędy porzeczek, sady. Stroszą się zaniedbane drzewa, strzeżone przez ostre zarośla i łopiany. I tak nikt tutaj nie przychodzi - przymrozek ściął zawiązki owoców.
Nagle olcha, dwie wierzby i między nimi jabłoń. Przejrzałe papierówki rozkładają się w zielsku, a każda kusi: weź mnie, przecież można odkroić obite, wydłubać robaka i zjeść zdrowszą połowę.
Mały samolot bzyczy jak duży komar. Krąży tak nisko, że widzą kabinę pilota. Oddycham z ulgą, kiedy się oddala. Potem wracam do domu, zmęczona, niosąc kilka słodkich owoców, kilka rzepów, zapomnienie.
Nie zapisują mi się komentarze u Ciebie. Piszę ten kod i piszę i gówno.
Napisałam Ci o wspomaganiu, kozetce i samotności. Właściwie nic odkrywczego.
Niebo w ciężkich chmurach. Szkoda - przed nami noce spadających gwiazd. Jakaś kometa się bawi w Królową Śniegu i zasypuje nas odłamkami lodu.
Pamiętam pogodny sierpień, kiedy je zobaczyłam. Zasypiałam w ogrodzie, kiedy spadła pierwsza, potem druga i nagle niebo wybuchło. Pamiętam, jak trzęsłam się w śpiworze, z oszołomienia.
Gwiazdy spadały przez kilka nocy. Wystarczyło wyjść przed dom - i były. Zdążyłam je jeszcze komuś pokazać. Nie wypowiedziałam życzenia.
Patrick Süskind - Pachnidło
„Tak. Kiedy znajdą się we władzy tego zapachu, będą musieli go pokochać. Nie tylko uznać za swego, ale kochać go do szaleństwa. Będą gotowi do największych ofiar. Będą drżeć z zachwytu, będą krzyczeć, będą łkać z rozkoszy, nie wiedząc dlaczego. Będą padać na kolana, jak w kościele, w wystygłych strugach bożego kadzidła, na sam jego, Grenouille’a, zapach. Grenouille stanie się wszechmogącym bogiem zapachu. Tak jak był nim w swoich rojeniach, tylko że w rzeczywistym świecie, i dla rzeczywistych ludzi. I wiedział, że leży to w jego mocy.
Ludzie bowiem mogą zamykać oczy na wielkość, na grozę, na piękno. I mogą zamykać uszy na melodię albo bałamutne słowa. Ale nie mogą uciec przed zapachem.
Zapach bowiem jest bratem oddechu. Zapach wnika do ludzkiego wnętrza wraz z oddechem i ludzie nie mogą się przed nim obronić, jeżeli chcą żyć. I zapach idzie prosto do serc i tam w sposób kategoryczny rozstrzyga o skłonności lub pogardzie, odrazie lub ochocie, miłości lub nienawiści. Kto ma władzę nad zapachami, ten ma władzę nad sercami ludzi.”
Wieczór jest miękki, pachną różowe petunie. Woda się skrapla i kapie z ciężkich kwiatów. Gdzieś trwa jakaś burza, ale tutaj widać gwiazdy. Białe motyle wynurzają się z mroku i rozpuszczają w świetle latarni jak śnieg. Świat kurczy się do rzeczy delikatnych i znajomych: krzak porzeczki, trawa, konewka, stół. A przecież miasto jest obecne i groźne jak pociąg, który przejeżdża z łoskotem przez ciemny most.
Ćwiczyłam dzisiaj Dirty Dancing. To łatwiejsze niż myślałam.
- Chodź, pokażę ci Moją Matkę Boską – mówi.
Skręcamy w piaszczystą drogę, a później na przykościelny parking, porośnięty bujną trawą i otoczony eklektyczną galerią rzeźb. Ich tworzywem są kamienie, cement i gipsowe figurki świętych, zużyte i niepotrzebne, usuwane w trakcie remontów z okolicznych kościołów.
- Ładna Matka Boska? – pyta.
Tak. Chyba znam tę figurkę. Tak.
Trzy potężne, granitowe głazy bronią wejścia do pobliskiej, przestronnej niecki, obrośniętej wierzbami. W XII wieku, podczas jednej z wypraw Jadźwingów, stał tu ołtarz polowy wojska polskiego, a w nim obraz Maryi. Z tego obrazu Matka Boska w cudowny sposób zbudziła znużonych rycerzy i ocaliła ich od niechybnej śmierci. Wkrótce zbudowano tu kościół, a obok wytrysnęło cudowne źródło.
Ktoś je otoczył betonową cembrowiną i nakrył żeliwną, dwuskrzydłową klapą. Obok stoi wiadro z kulką – i można by pomyśleć, że to zwyczajna, wiejska studnia, gdyby nie kamienna grota, ołtarz, kolejne figurki, spłowiały, przekrzywiony bukiecik sztucznych kwiatków i instrukcja:
Proszę nie wrzucać monet do źródełka.
I jeszcze jedna:
Zanim użyjesz wody zmów:
Ojcze nasz…
Zdrowaś Mario…
Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu…
Ale ja nie mam przy sobie monet i nie mogę się modlić, tu i teraz, klepać słów Pacierza. Odchodzę jak niepyszna i grzeszę myślą, nie wiadomo dlaczego skracając nakazane modlitwy do trzech słów:
…bądź…
…pełna…
…teraz…
Po chwili wracam i przecieram oczy kilkoma kroplami, które ktoś zostawił na dnie emaliowanego kubka. I zanim zostawię za plecami trzy głazy, wierzbową nieckę i źródło zamienione w studnię, jeszcze powtarzam, jak mantrę, z której trudno się otrząsnąć:
…bądź…
…pełna…
…teraz…