Komentarze: 7
(Kontynuacja poprzedniej notki. Odpowiedź na komentarze.)
Wyłudziła ode mnie 50 złotych, a R. potem jeszcze dołożył jej dychę. Przeczuwałam podstęp i mogłam nic nie dać, lecz zaryzykowałam z lęku przed pomyłką i z egoistycznej troski o sumienie. Przegrałam, ale nie czuję złości, więc po co mam się trudzić walką o swoje, wśród obaw, że poniesione koszty będą większe, niż sam dług.
Przypuszczam, że dziewczyna jest chora, wygląda staro, chudo i źle. Nie znam przyczyn: może to narkomania, może anoreksja, HIV, schizofrenia, złamane serce, a może zwykła bieda. Nie chcę ryzykować, że jej zaszkodzę. Prawdziwie pomóc też nie mogę, nie czuję się ani kompetentna, ani upoważniona. Czasem człowiek grzęźnie w takich koleinach, że pomóc się wydostać może tylko Najwyższy i to też pod warunkiem, że ktoś tego chce.
Pomysł żądania odpracowania długu dobrze się sprawdza w przypadku Mateły, bo miło z nim przebywać pod jednym dachem. Tej kobiecie nie ufam i nie wierzę, nie chcę się karać przebywaniem z nią, pilnowaniem, obserwacją, jak się męczy i gubi wśród zmyśleń i kłamstw.
Pokazać jej? Nauczyć? Wychować? Kogoś, kto działa świadomie, a swoje postępowanie ocenia krytycznie? To tak, jakby uczyć rozpustnego księdza pacierza. Nie widzę celowości, ani szans.
I pamiętam ją, że była miła, mądra, ładna, ambitna i miała przed sobą przyszłośc.
Mogłabym nadal grać w grę „Czapka niewidka”, ale to niemiłe, stresujące, żałosne. Darowałam jej dług i jej to powiedziałam, korzystając z okazji. Zrobiłam to z troski, nie o nią, lecz o siebie. Nie wiem, czy było to mądre, czy głupie, czy postąpiłam dobrze, czy źle. Dobrze się czuję z tą decyzją. Zrobiłam dokładnie tyle, na ile było mnie stać.
Nie każdy może być Kotanem.