Komentarze: 6
Można się przepychać na żyznej grządce, a można i tak – ubita droga, słońce, piach.
;)
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
28 | 29 | 30 | 31 | 01 | 02 | 03 |
04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 |
11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 |
18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 |
25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 01 |
Można się przepychać na żyznej grządce, a można i tak – ubita droga, słońce, piach.
;)
cień chłodzi rzekę
coraz ciszej w szuwarach
drewnieją ważki
Rzeka jest lodowato zimna, ale płytka i rozświetlona. Długo brodziłam w wodzie poniżej kolan. Wiem, że foto-kuracja – to sztuczne pompowanie nastroju, darmowa namiastka jakichś prochów. Jak się przeziębię – będę wiedzieć że za karę.
W rzece tkwił pień jak potwór, kąsek dla foto-Fanki :-). Czepiałam się gałęzi, schodząc po stromym zboczu.
W osuwającej się skarpie, na granicy nurtu tkwił fragment ogrodzenia – żelbeton obrośnięty miętą. Zapomniałam o potworze.
Rezerwat, las, rzeka, skarpa – to dla mnie za mało. Ja nawet nie wiem, czy lubię przyrodę. Tęsknię do ludzi i szukam ich śladów. Mieszkali tutaj wszędzie – potem nagle odeszli. Nie pozostały po nich żadne dokumenty, żadne wspomnienia, sąsiedzkie opowieści.
Chyba się domyślam ich narodowości.
liście jak trąbki
i żółte dzioby kosów
gwiżdżą na jesień
Za tym oknem, na Kościuszki pod numerem piątym mieszkał Bronisław Marchlewicz, pseudonim „Śmiały”. Był komendantem granatowej policji, agentem wywiadu AK, wieloletnim bywalcem komunistycznych więzień, sprawiedliwym wśród narodów świata.
Siedzimy z A. pośrodku cienistej polany. Cztery podgrzybki brązowią się w mchu. Soczysta zieleń, obłoczki, lekki wiatr.
- Oni nadal tu leżą: kobiety, starcy, dzieci. Tylko silnych mężczyzn pogonili na rampę.
Potem oglądam ukośną przesiekę i słucham opowieści o ognistej kuli, która przetoczyła się tędy w biały dzień. To jedno z najsilniejszych przeżyć siedmiolatka, który biegał do getta bawić się potajemnie w Janka i Gustlika.
A. podejrzliwie zagląda mi w oczy, kiedy mówię, że mu wierzę. Ale ja nie kłamię: moi Rodzice też taką widzieli, w innym miejscu lecz w podobnym czasie – około dwudziestu lat po wojnie. Jasna kula ognia spłynęła z wydm, na których nasza jazda stawiała opór ich czołgom i długo toczyła się miedzą pośród zagonów seradeli.
(dedykowane mojemu panu od PO)
pobudka! up, up!
jaskółki za morze, gołębie na dach,
wróble w garść!
PS. Jakiekolwiek podobieństwo do wczorajszego Issy (opublikowanego na znajomym blogu) całkowicie przypadkowe:
wake up! wake up! my children -
swallows, pigeons
sparrows
ależ trajkocze
dzięcioł z czerwonym kuprem
sypie się kora
Gdybym nie zapuściła się w starorzecze, i gdybym nie wpadła do żabiego oczka, pewnie bym nie klęła jak szewc i nie wdrapywała się z rowerem po tak stromym, śliskim od liści zboczu.
Na górze, w najbardziej wietrznym miejscu, tuż nad uskokiem, tkwił w ziemi betonowy półokrąg. Roślinność porastająca szczyt skarpy nie wyglądała na naturalną. Przedarłam się przez zewnętrzny pas gęstwiny i znalazłam się nagle w pustym wnętrzu koła, utworzonego z wybujałych, krzewów. Otaczały mnie kępy nagich badyli. Jasna, delikatna kora i liście – nieliczne i wypłowiałe, wyniesione wysoko ponad linię wzroku, świadczyły o życiu tych dziwnych chaszczy. Znalazłam drugi taki krąg i kolejny, i jeszcze jeden. Między nimi stał mocny, drewniany słup z wgłębieniem. Trzy schodki z czerwonej cegły wrastały w ściółkę i mech.
Usiadłam na nich i nagle zrozumiałam, że patrzę na duży, opuszczony ogród. Bajeczne kręgi – to żywopłoty, kiedyś strzyżone i pielęgnowane, słup – to podstawa żurawia, a dół w ziemi – to pewnie stara studnia. Ktoś tu mieszkał, na skarpie, zanim rzeka zmieniła koryto, strzygł krzewy, podlewał kwiaty i być może siadał na ceglanych schodach, aby patrzeć na ogród tak, jak teraz ja.
pęcznieje rosa
ślimak rozchyla muszlę
perła jest twarda
I tak oto mamy za sobą pierwszą odsłonę wznowionego przedstawienia: krzyki na ulicy, pogróżki, policja, nakazy, zakazy, sesja zdjęciowa.
W łóżku pod orzechem próbowałam odespać noc, ale stada ptaków – chyba wielogatunkowe – obsiadły drzewa i zagłuszały chrobot pacek do tynku, a nawet wiertarkę Robala, Apolla i Mateły.
O siódmej aerobik, spotkam się tam z Iwcią.
Nie komentujcie, proszę.
jutro kocioł i kicha
w sądzie się spotykam
z bossem P.
ehe! ehe!
nie wymiękam!
no dobra, trochę stękam.
dom jest mój!
dostanie w trąbę głupi cioł!
joł, joł!
skończę z głąbem!
rozstanę się z chamem
i nie tylko z nim.
(tu rym
się rwie).
ehe! ehe!
Iwcia pędziła na wschód pustą szosą, a świat rozrastał się i dziczał w surowym świetle odbitym od czerwonych chmur. Czułam się wolna i było pięknie. A dziś wróciłyśmy do domu.
"Co ma wspólnego szczerość ze sztuką?
Prawda to co innego"
tak mi się samo otworzyło
:-)
Przeszył mnie śpiewny dźwięk, jakby ktoś zabawiał się dmuchaniem w pustą, szklaną butelkę. Zobaczyłam, że niebo jest tak lodowate, jak zimne może być złoto, błękit i róż. Wichura, która przyszła po chwili, nie gięła gałęzi i nie gniotła drzew, ale szarpała i rwała je w górę, a las trzeszczał, ryczał i wył. Niebem płynęła rtęć, a rzeką rdza.
Coś spadło mi na głowę, pomyślałam, że grad, ale to mirabelki, żółte i czerwone, obsypały mnie ot tak, w środku leśnego gąszczu. Jadłam je, a potem jeszcze ulęgałki i kwaśne jabłka, które spadały obok, na ściółkę i trawę.
Nie jestem tą dziewczyną. Nie dla mnie posadził ten sad, który już zdziczał i prawie zamarł, i nie dla mnie zbudował willę, której fundamenty kruszeją w mchu. Są tu jeszcze ślady lipowej alei, którą być może miała chodzić nad rzekę i kasztanowy krąg, w którym siedziałam, jadłam jej śliwki i plułam pestkami, a gdzie być może miała pijać kawę.
Tyle, że dziewczyny są śmiertelne i nie dożywają moich lat.
Powietrze wydawało się całkowicie nieruchome, a jednak nadpływały. Połyskiwały w słońcu jak szereg niewiarygodnie wydłużonych, lekko drżących koników morskich, albo flotylla obcych z książek Lema. Wolno, majestatycznie spływały znad dachu domu, nad trawnikiem lekko zniżały lot, potem się wznosiły i znikały za zasłoną z winogron.
Myślałam, ze babie lato - to latająca pajęczyna, jaką czasem widywałam nad łąką, nie wiedziałam, że to tak.
:-)
a kiedy przesypiamy dzień
w gęsim puchu, z wczorajszym porankiem
rumieniącym się w fałdach powiek,
nielotne anioły z marzeń
podejmują taniec. ich dłonie
dzwonią lekko, wesoło klaszczą,
tupią w barokowych wieżach,
wdeptują w ziemię wzgórze.
tymczasem skwar za oknem narasta i rosa
przestaje skraplać się z niczego.
dach cichnie - kawki sączą z gontu
resztkę wilgoci, a ich pióra
już nie wydają się atramentowe.
młode mewy na wysypiskach
krzyczą o morzu.
obudźmy się w porę, w śpiewie ogrodu,
z rannych pni, gniazd nabrzmiałych owoców,
z listkiem mięty w ustach.
innym razem się nie zdarzy.
nocą wrócę do rzeki.