Pada, mam
katar i boli mnie głowa.
Kupiłam
na wyprzedaży czarną lnianą spódnicę: rozmiar 36, ale to włoska numeracja, więc
na nasze - jakieś 42. Zwęziłam, skróciłam, ozdobną kokardę przerobiłam na szlufki
(teraz muszę się rozejrzeć za jakimś lekkim paskiem).
Od
pewnego czasu czuję presję, żeby mieć w szafie czarną spódnicę na czarną
godzinę. Sierpień twardo się trzyma i czarna godzina z pewnością jest zajęta - łajdaczy
się po rżyskach i pełnych stodołach, ale kiedyś przyjdzie, przecież nie omija
żadnych miejsc. Lubi zaczaić się i wejść nieoczekiwanie, na przykład wtedy,
kiedy właśnie oddajemy się miłości i na krótką chwilę zapominamy o zegarach.
Tak więc czarna,
lniana spódnica wisi w szafie, na wywrotowym wieszaku z Tesko. Pewnie kiedyś
spadnie na dno i da Bóg – pokryje się kurzem i alergogennymi odchodami roztoczy. Pasuje mi do
niej zjebista, czarna bluzka w czerwone kropeczki, którą kupiłam na czyjś
pogrzeb - już nie pamiętam czyj. Pamiętam tylko lodowaty kościół i śnieg
zasypujący groby. Była jeszcze stypa w wiejskiej remizie i swojska kura
nadziewana natką. Świeża pietruszka w takim śniegu. Stryj Stasiek pokazał nam
swoją najnowszą narzeczoną. Podobno był jej pierwszą miłością, jakieś
sześćdziesiąt lat temu. Zamieszkali ze sobą i nareszcie są razem we wszystkim,
prócz łóżka. Może to jeszcze jeden dowód, jeszcze jedna przestroga dla
pedantycznych posiadaczek mebli, że nie należy odwieszać niczego, na żadną
godzinę.
Siedzę
tutaj i stukam w klawiaturę jak pijana. Może powinnam zajrzeć do piwniczki.
Wino dojrzewa tam od tylu lat, że wreszcie się skisi – i po co komu tyle octu,
choćby winnego. Ale nie, godzina jest wczesna, jeszcze tyle przede mną - obiad,
odkurzacz, papierki do szkoły.