Komentarze: 2
Biała noc. Czuję jej śmiertelny oddech, kiedy brnę przez śnieg, niosąc na kompost obierki z ziemniaka. Mogłabym rzucić je w ogień, zamknąć piec i odejść, nie oglądając się za siebie. Zmyć popiół z rąk, oprzeć stopy na ciepłym grzejniku.
Jednak wśród skórek widzę młode kiełki – różowe, bezrozumne życie, którego nie chcę skazywać na piekło, żar i dym. Więc niosę je na pryzmę i grzebię w świeżym śniegu. Pod nimi już leżą liście, dwa pisklęta, a jeszcze głębiej wszystkie moje książki, zakopane jesienią w ogrodowej ziemi, w ochronie przed tułaczką i wieczną poniewierką.
Podobno umieranie z zimna jest słodkie, jak pierwszy sen. Lodowaty wiatr porzuca zaspę i białym całunem owija moje stopy. Przez chwilę się ocieram o jego piękno i grozę.
Potem sunę pospiesznie w stronę uchylonych drzwi sieni, ciepłego światła, smużek zapachu zupy, zanim całkiem skostnieję i zamarznę na śmierć.