Komentarze: 3
Pada, mam katar i boli mnie głowa.
Kupiłam na wyprzedaży czarną lnianą spódnicę: rozmiar 36, ale to włoska numeracja, więc na nasze - jakieś 42. Zwęziłam, skróciłam, ozdobną kokardę przerobiłam na szlufki (teraz muszę się rozejrzeć za jakimś lekkim paskiem).
Od pewnego czasu czuję presję, żeby mieć w szafie czarną spódnicę na czarną godzinę. Sierpień twardo się trzyma i czarna godzina z pewnością jest zajęta - łajdaczy się po rżyskach i pełnych stodołach, ale kiedyś przyjdzie, przecież nie omija żadnych miejsc. Lubi zaczaić się i wejść nieoczekiwanie, na przykład wtedy, kiedy właśnie oddajemy się miłości i na krótką chwilę zapominamy o zegarach.
Tak więc czarna, lniana spódnica wisi w szafie, na wywrotowym wieszaku z Tesko. Pewnie kiedyś spadnie na dno i da Bóg – pokryje się kurzem i alergogennymi odchodami roztoczy. Pasuje mi do niej zjebista, czarna bluzka w czerwone kropeczki, którą kupiłam na czyjś pogrzeb - już nie pamiętam czyj. Pamiętam tylko lodowaty kościół i śnieg zasypujący groby. Była jeszcze stypa w wiejskiej remizie i swojska kura nadziewana natką. Świeża pietruszka w takim śniegu. Stryj Stasiek pokazał nam swoją najnowszą narzeczoną. Podobno był jej pierwszą miłością, jakieś sześćdziesiąt lat temu. Zamieszkali ze sobą i nareszcie są razem we wszystkim, prócz łóżka. Może to jeszcze jeden dowód, jeszcze jedna przestroga dla pedantycznych posiadaczek mebli, że nie należy odwieszać niczego, na żadną godzinę.
Siedzę tutaj i stukam w klawiaturę jak pijana. Może powinnam zajrzeć do piwniczki. Wino dojrzewa tam od tylu lat, że wreszcie się skisi – i po co komu tyle octu, choćby winnego. Ale nie, godzina jest wczesna, jeszcze tyle przede mną - obiad, odkurzacz, papierki do szkoły.