Archiwum 10 kwietnia 2007


kwi 10 2007 Wieża
Komentarze: 11

Minęliśmy się w drzwiach kaplicy, z koszyczkami w rękach. Poznałam go natychmiast. „To Dzyndzel” – pomyślałam.

 

Nie spotkałam go od podstawówki a nawet w szkole nigdy nie widziałam dokładnie jego twarzy. Pamiętam, że siedzieli z Heńkiem w ostatnich ławkach, obcy i odlegli, zawsze za moimi plecami. Mieszkali w różnych wsiach, więc byli wrogami.

 

Zawstydziłam się, gdy Pani od prac ręcznych wysłała mnie w czasie lekcji z Heńkiem na górki. Rosła tam wierzba-kotka, stara, słaba i połamana przez dzieciaki, które przychodziły tu rwać bazie do wielkanocnych bukietów. Pani była młoda, beztroska i nie mogła wiedzieć jak płakałam, maszerując przodem, bez oglądania się za siebie, mocząc buty w rowie melioracyjnym, obrośniętym wierzbami i za szerokim, żeby go przeskoczyć, ani później gdy grzęzłam po kostki na rozmiękłych pastwiskach, grodzonych palikami i kolczastym drutem.

 

U stóp pierwszej wydmy dołączył do nas Dzyndzel. Coś wrzeszczał, śmiał się, popychał, pokazywał obraźliwe gesty. Przeprawiliśmy się w trójkę przez pierwsze wzniesienie i nagle zapomnieliśmy o kłótniach i baziach. Na szczycie środkowej góry stała tajemnicza wieża – wysoka, niedostępna, pachnąca świeżym, okorowanym drewnem.  „Skąd się tu wzięła?” – pytaliśmy zdziwieni. Dzyndzel zwinnie jak kot wdrapał się na najniższy podest, a stamtąd po cienkich szczeblach na sam czubek, pod niebo.

- Złaź natychmiast – wrzeszczałam – nienawidzę cię, nienawidzę.

- To ja cię nienawidzę – krzyczał, pluł na mnie z góry, palił papierosa, dmuchał dymem i zrzucał podpalone zapałki.

 

Wierzyłam mu. Nie mógł mi przecież wybaczyć żółtaczki, bo to przeze mnie pielęgniarka przyjechała do szkoły, spuszczała chłopakom spodnie do kolan i na oczach dziewczyn szczepiła w pośladki. Dzyndzel nie zasłonił w porę tego co należało, by uniknąć ksywy.

 

Potem była majówka i szkolna zabawa. Miejscowy muzykant grał na akordeonie, a Heniek i Dzyndzel na zmianę prosili mnie do tańca, przestrzegając kolejki. Miałam wtedy okazję, żeby przyjrzeć się ich twarzom, lecz ja chyba od zawsze byłam dalekowidzem.

 

Heniek przysyłał mi kartki na imieniny aż do drugiego roku seminarium, kiedy to w czasie majówkowej imprezy utopił się po pijaku w pałacowym stawie. Dzyndzel został na gospodarstwie. Wziął ślub tego samego dnia co ja, na wcześniejszej mszy, w tym samym kościele. Minęliśmy się w kościelnej bramie. Słyszałam potem o chorobie żony i siódemce dzieci, które pokończyły studia, bądź nadal studiują i – jak powiadają – wyszły na ludzi.

 

 

fanaberka : :