Komentarze: 9
To był pierwszy raz, kiedy na ten wieczór nie zrobiłam makijażu. Wszystko było do pary: dwa ruloniki schabu, dwie świece, dwa ciastka w kształcie serca, dwie szklanki bezpiecznego soku, dwie pary ramion. Czułam się piękna także wtedy, gdy żartobliwe pończoszki z podwiązkami i „lakierki” do tańca zamieniłam na dres, polar i trapery. Nie dotarliśmy nad rzekę, do rana włóczyliśmy się po płytkim śniegu na szczytach wydm, w powietrzu dość jasnym, by widzieć nietrwałą biel zaśnieżonego lasu i dość ciemnym, by czasem bezkarnie zamknąć powieki i oszołomić czernią kosmosu pod.
Dziś myślę o ptakach. Las zaszeleścił upiornie w ciemności, gdy feeria sztucznych ogni zrzuciła je z drzew. Bezrozumnie trzepotały skrzydłami w chmurze śniegu strząśniętego z rozkołysanych, kolczastych gałęzi.