Archiwum 02 stycznia 2004


sty 02 2004 Złota sukienka
Komentarze: 17

Moja pierwsza złota sukienka i niedowierzanie: skąd mi się wzięła taka talia i taka pupa? A przy mnie mój mąż, taki przystojny i pachnący wykąpaną skórą, ale jakiś niespokojny, bo może już trzeba ruszać, ile można czekać, napięcie w taksówce, niezadowolenie, że sala jeszcze pusta… A potem grupa obcych ludzi, toasty, całe mnóstwo toastów, najpierw puste butelki na stole, potem puste krzesło obok mnie. Grad pretensji w taksówce, karczemna awantura w domu i rozpacz, co złego zrobiłam, czym zawiniłam, wszystko mogę zrobić, wszystko gotowa jestem zmienić, ale muszę wiedzieć, o co chodzi, co było nie tak.

 

Srebrna sukienka nigdy nie opuściła domu, zresztą i tak nie pasowała do rozmazanego makijażu. Z każdego kąta wiało smutkiem i beznadziejnością, a z łóżka przetrawionym alkoholem. I gorączkowe rozmyślanie: jak postępować, co jeszcze poświęcić, skoro wszystkie dotychczasowe sposoby zawiodły, to niemożliwe, żeby nic nie dało się zrobić. A może by tak jeszcze raz ulec przeprosinom, uwierzyć w obietnicę poprawy…

 

Czerwona sukienka i pierwszy zakazany owoc. I radość z bliskości w tańcu i z bycia seksi, a przy okazji mała demonstracja niezależności, może nawet przewagi. I zaskakująco pełne butelki na stole i dziwnie spokojny, cichy powrót do domu, bez żalu i pretensji… a może ich po prostu nie słyszałam?

 

W dniu, kiedy miałam na sobie małą czarną z zakazanego owocu został obśliniony ogryzek. A mnie nie mogła już zwieść ani udawana trzeźwość, ani zainteresowanie tańcami i moimi koleżankami. Bo miałam już wiedzę o piciu, pomoc psychologiczną, odbudowane poczucie wartości, potrzebę odzyskania godności, podjętą decyzję i zagwarantowany bilet w jedną stronę.

 

Mała czarna była moją ostatnią sylwestrową sukienką i zniknęła w rozpalonym piecu, podobnie jak wszystkie opisane tu i pominięte jej poprzedniczki. Moja szafa świeci pustkami.

 

Nie pamiętam sukienki, którą miałam na sobie, gdy po raz pierwszy, w towarzystwie dzieci, wznosiliśmy noworoczny toast nie szampanem, ale sokiem marchewkowym. Nie było lekko, pamiętam tamten bunt, napięcie, niedowierzanie, wszystko wydawało się jakąś nieprawdopodobną farsą, kpiną. I nie pamiętam sukienek, które nosiłam od tamtego czasu, gdy realizowaliśmy różne sylwestrowe pomysły, od męczącego wyjazdu do obcego miasta po mszę o północy w ramach Taiz, to musiały być jakieś zwyczajne, codzienne ciuchy. Ale pamiętam noworoczne toasty wznoszone nie szampanem, ale zwykłym sokiem, trudne, zasmucające, niepokojące, bezlitosne, nienormalne, konieczne.

 

Dzisiejszy toast będzie z tych łatwiejszych. Sami w domu, pełna swoboda, czas na popołudniowe spanie, (jakoś trzeba będzie dotrwać do północy :-))) Odstałam swoje w kolejce do bankomatu i kupiłam nam zaniedbywane ostatnio sylwestrowe kreacje, żadne tam balowe, lecz łóżkowe. Moja jeszcze dynda sobie na wieszaku: naturalny, nie barwiony jedwab, haft z przodu, jakieś paseczki zamiast pleców (chyba nie jestem na to za chuda!) Coś się zaczyna dziać w telewizji, Robal podkręcił dźwięk. Butelka marchewkowego soku wygląda apetycznie, toast będzie pyszny, marchewkowe pocałunki smakują lepiej niż szampańskie i dają nadzieję na słodką kontynuację. Ha, ha, tej kontynuacji może dziś nie być, dużo było ostatnio tego naszego „spania” i czuję się fizycznie przeforsowana, ale tylko fizycznie. Pod każdym innym względem chcę jeszcze, jeszcze i jeszcze :-))))

 

Zamierzałam wkleić ten tekst na bloga i udać się do łazienki w celu zanurzenia ciała w spienionej kąpieli, ale blogowisko nie działa, może słusznie, kto w sylwestrowy wieczór pisze i czyta blogi, może jutro się uda.

 

PS. Nie byłam za chuda, w czasie świąt chyba się trochę zaokrągliłam :-)))))

 

Blogowisko ruszyło. Szczęśliwego Nowego Roku!

 

fanaberka : :