maj 31 2005

robak


Komentarze: 2

Doktor Robakożerca z DF epatuje czytelników opowieściami o kontrowersyjnej diecie i pewnie zarabia kasę, umożliwiającą mu konfrontacje wizji cudownego, dzikiego życia z rzeczywistością. Siadłam tu by opisać, jak to w dzieciństwie jadałam soczyste i słone polne koniki, ale ziemianka Doktora przypomniała mi Wielgatkę.

 

Wielgatka z konieczności, nie z wyboru mieszkała w lepiance na skraju wsi i bez względu na porę roku nie rozstawała się z waciakiem. Ponoć grzał ją zimą, a latem chronił przed upałem, a wśród wiejskich dzieciaków krążyły opowieści o jego niezwykłych właściwościach. Podobnie jak o tajemniczym, upośledzonym synu, który wyrósł po latach na człowieka wielkiej szlachetności, ale wtedy jeszcze wątpiono w jego istnienie, bo nikt go nie widywał, bo jak i gdzie, skoro nigdy nie pasał krów pod olszyną. Wielgatka nie miała krowy, ani konia, ani pola, na którym mógłby orać. Jarzębata kura z jednym czarnym kurczakiem, wyprowadzonym na drogę w upalne, niedzielne popołudnie wydała mi się wzruszającym uosobieniem jej ubóstwa. Dostrzegłam też inność kobiety, jej izolację, samotność i w swej dziecięcej naiwności, jednostronnie utożsamiłam się z nią.

 

Po naszym podwórzu kilka kwok prowadzało spore stada kurcząt. Złapałam małe, czarne pisklę, zawinęłam starannie w kraciastą chustkę do nosa i ruszyłam w stronę chałupy Wielgatki, snując fantazję na temat radości kury z drugiego dziecka, radości kurczęcia z siostry bliźniaczki, radości gospodyni z cudownego powiększenia jej dobytku. Ale najważniejsza, najbardziej pociągająca była fantazja, że kiedy kurczak urośnie i zacznie znosić olbrzymie jajka, Wielgatka rozwikła naszą tajemnicę, a wtedy mnie polubi i pomyśli sobie, że jestem dobra i mam dobre serce.

 

Zawiniątko było niewygodne, a droga wystarczająco daleka, by w jej połowie zawartość węzełka przestała się poruszać, zwiotczała i stała się straszna. Pamiętam chłód, a potem spokój i determinację, z którą przy użyciu złamanego patyka, w suchej, twardej, opornej ziemi wykopałam płytki dołek i pochowałam ptaszka pod krzyżem na skraju lasu. Nikt nie szukał kurczęcia, ani kraciastej chustki, mogłabym zapomnieć o całym wydarzeniu, gdyby nie krzyż, który się wyostrzył, uwidocznił, wyodrębnił.

 

Od kiedy mam aparat często go fotografuję, sama nie wiem, po co, mam już sporą kolekcję podobnych, nieciekawych zdjęć. I ujawniam tu, na blogu, kolejne swoje tajemnice, ulegając dziecięcej fantazji, że… nie wiem…

 

 

 

fanaberka : :
andy
01 czerwca 2005, 08:34
ładne...
01 czerwca 2005, 07:16
W pracy Internet mi wariuje i nie wszędzie mogę wejść (czyżby poblokawali nam niektóre strony? :(), ale do Ciebie się udała.
A co do notki, to chyba każdy ma jakieś takie sprawy, niby nic a męczy.

Dodaj komentarz