sie 03 2005

sentymentalistycznie i raczej niestrawnie


Komentarze: 10

Od dwóch dni śledzę dyskusje na blogu Jerzego Sosnowskiego. Spór dotyczy kwestii kluczowych, takich jak wiara, wpływ chrześcijaństwa na kulturę europejską, moralność społeczeństw, zasadność katolickiego wychowania dzieci.

 

Katolickie wychowanie zawdzięczam Babci. Nie o znajomość Biblii mi chodzi, choć zanim poszłam do szkoły, poznałam znaczną jej część – Babcia posiadała wielki dar opowiadania. I nie o znajomość modlitw, pieśni, ani nawyk chodzenia do kościoła w niedzielę i święta.

Chodzi o tęsknotę za jakimś duchowym dobrem, którego istnienia kilkakrotnie doświadczyłam i czasem pragnę się nim otoczyć, i stać się jego częścią, jak kiedyś, przed laty, gdy wszystkie siostry Babci zbierały się w wysprzątanym pokoju, wypełninym wielkimi obrazami i śpiewały modlitwy, pełne wdzięczności i pokory. W porównaniu z ich głosami, mój własny (odziedziczony po dziadku) skrzypiał jak nie naoliwiony kierat, ale ośmielona bliskością Babci, jej bezwzględną akceptacją, przytulona do jej piersi, rytmicznie kołysana jej oddechem, popiskiwałam sobie cicho, z radosną świadomością, że dane jest mi uczestniczyć w czymś, co jest bezwzględnie, niepodważalnie, bezdyskusyjnie, absolutnie DOBRE.

 

Babci szybko zabrakło, a ja sama, w sytuacji całkowitej obcości wielkomiejskiego życia, nieskutecznej antykoncepcji i powszechnie dostępnej aborcji, przygnieciona określonym, jasno sprecyzowanym żądaniem wszystkich, od zatroskanej najbliższej rodziny, po oburzonych pracowników uczelni, pewnego dnia desperacko weszłam na plebanię i kogoś o coś poprosiłam.

Kto był mi aż tak potrzebny? Kierownik duchowy, spowiednik, przyjaciel?. Nie mam żalu, że się nie udało, na cóż mogłam wtedy liczyć – ja, nastoletnia, rozmiękczona hormonami, rozpłodowa laska ze zgrabnym tyłkiem i rozmazanym makijażem, oraz niepodważalnym dowodem niesubordynacji, nieposłuszeństwa i afirmacji bezbożnego stylu życia?

Kilka godzin marszu ulicami Warszawy i na przemian wstyd, złość, poczucie winy, rozpacz, krzywda, bezsilność. A gdy moje wyczerpanie i ukołysanie przekroczyło kolejną drastyczną granicę, na mojej drodze stanął „ten” kościół i „ten” ołtarz, a w Jego obliczu szczególny stan wyciszenia, uspokojenia i znane z dzieciństwa doświadczenie wszechogarniającego Dobra.

Wyszłam z poczuciem zwolnienia z obowiązku podejmowania jakichkolwiek działań, przytuliłam się do dziecka w sobie i pozwoliłam sprawom potoczyć się ich naturalnym, odwiecznym, nie przeze mnie ustalonym biegiem.

 

Dziś, po nieodwracalnym zamknięciu pierwszej połowy życia, czuję się zaskoczona znaczną „bogobojnością” swego dorosłego życia, a jednocześnie zażenowana niskim poziomem mojego rozwoju duchowego. Tego, co dla mnie najcenniejsze: upragnionego, wytęsknionego Dobra nie znajduję na co dzień w kościele. Być może tam jest, tylko ja nie umiem się z nim skontaktować w otoczeniu obcych, w najlepszym wypadku obojętnych uczestników mszy. A może to obecność konfesjonału, w którym na moje najboleśniejsze, wywodzące się z najgłębszych czeluści wyznanie, otrzymuję odpowiedź świadczącą o całkowitym niezrozumieniu, i budzącą wątpliwości, czy aby na pewno mi odpuszczono.

I może to z tych powodów czasem wstaję rano i podejmuję kilkukilometrowy marsz w stronę dobrze mi znanego krzyża na rozstaju. Rytmiczne ruchy nóg i rąk, mocny oddech i drżenia całego ciała, wyciągnięte z zakamarków niepokoje, zapieczone żale, poczucie winy, chora ambicja, zazdrość, złość. A im bliżej celu wędrówki, tym większe wyciszenie, a potem zwyczajne, pozbawione jakichkolwiek wielkich mistycznych uniesień, ciche, spokojne, ledwie dotykalne poczucie istnienia wszechogarniającego Dobra i mojej z nim łączności. I żadnych zagłuszających słów, jedyna modlitwa – to kreślony z wolna znak krzyża.

 

Doświadczanie duchowego Dobra. Nie wiem, co to jest. Odmienny stan umysłu wywołany długotrwałym, rytmicznym kołysaniem ciała i następującym po nim kontaktem z symbolem? Atak choroby psychicznej? Przypływ Wiary? Czy Wiara może być aż tak ulotna, niestała, chwiejna? A tu jeszcze odzywa się rozum, który podpowiada, że owo konkretne, empiryczne, wyraźnie odczuwalne zjawisko nie jest żadnym dowodem istnienia Boga… nic to, nie pamiętam, abym kiedykolwiek poszukiwała dowodów.

 

fanaberka : :
babcia-malgosia
07 sierpnia 2005, 10:06
To bardzo wazne co piszesz, moze nie dla wszystkich, ale Bog kazdego prowadzi inną drogą. Nie tylko zreszta pojedynczych ludzi, ale grupy, wspolnoty, narody...Stad tyle religii i kazda ma swoj początek inny i kiedy indziej. Osobiscie wierze, ze np. mahometanie sa jakby na etapie dosc prymitywnych czasow wczesnych ludow Starego Testamentu...
A swoja droga jesli czlowiek nie rozpocznie osobistego przyblizania sie do Stworcy, takiego po swojemu i w swoim czasie, to pozostanie na etapie relogijnych, szkolnych formulek i zasad.
Bogda
06 sierpnia 2005, 13:31
Wspaniale to przedstawilas , rozlozylas . Moze nawet pomoglas tu niektorym w zebraniu , nazwaniu tych rozbalaganionych emocji , Trudnych czasami do okreslenia ?
Mysle , ze blad tkwi w sposobie ksztalcenia mlodych . Religia jest im przedstawiana jako zbior historii zakazow , nakazow skupionych jedynie na istocie zbawienia . Bardziej straszy niz tlumaczy glebszy sens jej symboliki . A przeciez na tej drodze do zbawienia dzieje sie tyle rzeczy ?
Proponowalam juz kris , i tobie Fanaberko z entuzjazmem proponuje \"Przekroczyc prog nadziei\" , gdzie K.Wojtyla odpowiada na najtrudniejsze pytania Messoriego , takie ktore czesto zadajemy sobie , bo nie mamy komu ? ;)Jego odpowiedzi sa naprawde pasjonujace . Polecam ! ... i pozdrawiam :)
andy
05 sierpnia 2005, 21:37
Mam podobną kapliczkę (właściwie słup z Matką Boską i chyba św. Krzystofem) za Wyścigami, na skraju MIasta i Wsi, czasem tam jadę na rowerze i siedzę nie wiadomo czego...
a.
04 sierpnia 2005, 17:01
mądre i cieple Twoje slowa.
04 sierpnia 2005, 15:07
....cóż mogę dodać? ... wzruszyłam i zamysliłam ...
kri
04 sierpnia 2005, 14:00
fanaberko, do wzruszeń i metafizycznych przeżyć wystarczą mi rozstajne drogi. nie musi stać przy nich kapliczka. tzw łaska wiary niepotrzebna mi do szczęścia. chyba dla mnie byłaby niepotrzebnym balastem. można być dumnym z tego, że jest się katolikiem i czerpać z tego siły i radość życia. i można być dumnym z tego, że nie jest się katolikiem i także czerpać z tego siły i radość życia. ja jestem w tej drugiej grupie.
pewnie niezbyt precyzyjnie się wyrażam :-) ale w mojej głowie aktualnie śrubki, listewki, kleje do wszystkiego i farby na tynki zewnętrzne. uffff. pozdr.
Stefen
04 sierpnia 2005, 09:54
Zastanawiam się jak długo mozna zadręczać się wątpliwosciami?
Im częściej spotykam takie myśli, stany jakie Tobie towarzyszą tym bardziej utwierdzam się w słusznosci własnych wyborów.
kobieta zamężna
04 sierpnia 2005, 09:34
ponoć wiara zaczyna się tam gdzie kończy się rozum...
03 sierpnia 2005, 23:14
Zobaczyłam teraz ten swój komentarz i uśmiechnęłam się w duchu do martyni. I jeszcze do kogoś, komu wzruszenie nieodłącznie się z martynią kojarzy ;-)
03 sierpnia 2005, 23:11
Wzruszyłam się, Fanaberko.

Dodaj komentarz